Jakiś domorosły artysta grał pod lasem, a rzewne, drżące tony płynęły w dal i zdawały się skarżyć, płakać...
Dziewczyna powoli spuściła głowę i wpatrzyła się w ziemię.
Słońce zaszło zupełnie.
Ciemny las zdawał się pochłaniać resztki dogasających promieni.
Promienie cofały się, drżące i jakby zawstydzone, na zachód.
„A u mene sirotynki
Ani szczastia, ni chatynki...”
Mówiły słowa piosenki, któréj nuta dźwięczała w powietrzu.
Małaszka odwróciła głowę.
— To Julek — szepnęła — sierota!
W szepcie tym była jakaś litość ukryta.
Po chwili na drodze od lasu ukazała się postać młodego, bo zaledwie piętnastoletniego wyrostka. Miał na sobie surducik czarny z wytartemi łokciami i wysokie, wykrzywione buty.
W ręku trzymał fujarkę, i idąc, przygrywał.
Ciemne włosy spadały mu na czoło; cudownie piękne, błyszczące oczy patrzyły chmurnie i ponuro przed siebie.
Jakaś nieokreślona tęsknota, ból tłumiony wiał z téj pochylonéj chłopięcéj postaci. Mimo podartego surduta, mimo dziurawych butów, ciekawość kazała odwracać głowę i nie zapominać tego dziwnego wyrazu twarzy.
Chłopak miał rysy regularne, posągowe niemal.
Między brwiami zarysowana zmarszczka i te oczy,