Nieforemne usta Chrystusa zdawały się szeptać:
„Przebacz im, Panie, bo nie wiedzą, co czynią...”
Po téj nocy letniéj minęło lat cztery. Zbiegło szybko jak mgnienie oka, jak błyskawica prująca ciemne chmur kłęby.
We wsi nie zmieniło się nic na pozór. Też same zapadłe chaty, te same zczerniałe strzechy i cuchnące dokoła kałuże.
Też same dzikie grusze wiodą między sobą ciche rozhowory, trzęsąc poważnie drobnemi liśćmi.
Na wzgórku z pomiędzy ciemnéj zieleni bieleją gotyckie wieżyczki i skrzypią żelazne chorągiewki.
Opodal wsi karczma patrzy wciąż zyzowatemi oczkami i zda się liczyć, ilu to ludzi przemieniła w bydlęta pod swym zczerniałym sufitem.
Wszystko tak samo, tylko trawa przydrożna bardziéj wyschła, wydeptaną przez gęsi arendarza — tylko baby na wsi chylą coraz więcéj głowy i ramiona, a w „dolach” tych bosych kobiet srebrne nici połyskują.
Wszystko tak samo — tylko Chrystus, zniechęcony, ma jakiś wyraz zmęczony; czoło chmurne pod Swą cierniową koroną zwiesił ku ziemi — snać długo czeka, wyciągając z błogosławieństwem ramiona.
Gromada nie śpieszy po pracy do smutnego Chrystusa, w karczmie u Szmula jak przed czterema laty szuka zapomnienia i odpoczynku po całodziennym znoju.
Dziewczyny tylko wyrosły i gibkie jak trzciny kołyszą się miarowym ruchem, idąc błotnistą drogą.
I Małaszka urosła — jak sosenka prosta, smukła i w młodość strojna.
Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.