Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

kaszmirowe okrycie spadało z jéj ramion, pełna była jeszcze ciepłéj sennéj woni i nocnych marzeń. Chyliła się nad córką, nie mogąc zrozumiéć, żeby tak źle było. Lekarze przystąpili, a zbadawszy bliżéj stan choréj, orzekli, iż tylko użycie jodu ocalić może tę konającą kobietę. Należało jednak się śpieszyć, śpieszyć się bardzo. Półgodzinna zwłoka — a za nic ręczyć nie mogą. W domowéj apteczce okazał się brak tego środka. Wyczerpano go. Do miasteczka było pięć wiorst. Tam i napowrót przejechać pięć wiorst w noc tak ciemną — przejechać tak szybko, kto się na to odważy? Do sypialni choréj wszedł jasny pan, wysoki, dumny szlachcic z siwiejącą głową. Wysłuchawszy rzecz całą, wyszedł śpiesznie i kazał zbudzić dżokiejów. Tymczasem Lawdański powrócił z niczém; Hans i Franz byli widocznie na wsi, uznając za stosowne użyć przyjemniéj wieczornych i nocnych wakacyj, niż chrapać w stajni, pilnując pańskich koni.
Furman pana, Hieronim, był starym zniedołężniałym człowiekiem — jego posłać? miły Boże! wróciłby pojutrze z rana.
— Cóż robić? — pyta z rozpaczą jaśnie pan, stojąc w otwartych drzwiach swojéj kancelaryi.
Drzwi te prowadziły do kredensu. Słabe światło tlejącéj na kominku kłody rzucało niepewne cienie na wielką kredensową izbę. Pod ścianami cztery tapczany lokai z porozrzucaną pościelą. Na środku stali lokaje w naprędce narzuconych sukniach, z rozczochranemi włosami i zgłupiałemi minami. Wśród nich Lawdański z twarzą obojętną, znudzoną. Zdawał się nie dostrzegać niepokoju, malującego się w rysach jego chlebodawcy.