Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

jąc się do Julka, oddał mu receptę, mówiąc — do apteki co koń wyskoczy, bierz Miss Jackson; pamiętaj, za pół godziny musisz być z powrotem. Czy będziesz?
— Będę, jaśnie panie — rzekł wolno Julek.
— W takim razie chata koło bramy, ta po Semenie, twoja i ogród twój. Jedź i wracaj...
— Wracaj! — powtórzyła jaśnie pani — będziesz dżokiejem.
Ale Julek nie słyszał téj obietnicy, był już na progu kredensu, chowając receptę w kieszonkę kamizelki. Nagle zawahał się i zwrócił głowę.
— A jeżeli koń padnie? — zapytał, patrząc na strwożonych rodziców, którzy stojąc jeszcze na progu, śledzili jego kroki.
— Niech pada! — zawołał ojciec, byleś powrócił.
— Dobrze, jaśnie panie.
I chłopiec zniknął w ciemnéj sieni.
W parę minut późniéj tętent galopującego konia rozległ się wśród nocnéj ciszy. Miss Jackson, klacz pełnéj krwi, cud prawdziwy, o delikatnéj szyi i suchych nerwowych nóżkach, pędziła iście z wiatrem w zawody.
Tresowano ją na przyszłoroczne wyścigi. Dziś pierwszy debiut odbyło szlachetne zwierzę, ścigając się z białém widmem, które swój śmiertelny całun roztoczyć chciało nad gotyckim pałacem...
Julek zdjął czapkę i rozpiął grubą burkę, którą narzuciła mu gwałtem klucznica na ramiona. Deszcz bił w twarz jego i smagał okrągłą pierś chłopca.
Ciemno było dokoła. Miss Jackson, jakby rozumiejąc ważność swego posłannictwa, pędziła z szybkością błyskawicy, obryzgując jeźdźca błotem i wodą.