ja. Był-to z jéj strony mariage de raison — szczebel wyżéj.
Wiedziała, że przedewszystkiém pójdzie z korowajem do dworu. To było dla niéj dostateczne.
Ustroiła się téż pięknie, zgrabnie głowę wzniosła do góry i idzie na czele gromadki, z całém przeświadczeniem swéj wielkiéj krasy.
Obok niéj Julek odmłodzony, uśmiechnięty nawet; za nimi dwie drużki, starszy bojaryn, dwie swachy i śwityłka.
Wszyscy ci ludzie mają szaty odświętne: szare świtki, suto wyszyte czarnemi sznurkami; mężczyźni buty czarne, woniejące na milę dziegciem; dziewki dzwonią szklanemi paciorkami, strojącemi ich spalone szyje.
Starszy bojaryn niesie ostrożnie, z wielkim szacunkiem weselny korowaj.
Zatknięte weń drzewko świeci zdaleka krasnemi jagodami, dokoła mnóstwo werczu zieleni się wdzięcznie dla oka. Woskowe ponadpalane świeczki pokrzywiły się trochę, ale to nic nie szkodzi! Korowaj udał się nad podziw.
Idą więc dumni z swego dzieła i donośnie śpiewają:
Podoszwa jemu żelizna,
Obruczi jemu sribrnyi,
A na wersoczku żowtyj ćwit —
Sławny nasz korowaj na weś świt.
Dochodzą już do dworu. Czyste głosy dźwięczą w powietrzu; nuta niebardzo harmonijna, ale zawsze milsza od Wagnerowskich utworów. Silne piersi ukraińskich chłopów ślą w dal pieśń godową, tchnącą życiem,