nych czy to węzłem przyjaźni, czy pokrewieństwa, przyjechało nawet z dalszych stron.
Małaszka w krasnéj spódnicy i wyszytéj koszuli, świeża jak róża, z uśmiechem zalotnicy miejskiéj, wybiegała z chaty i chwytała silną dłonią ciężkie drewniane skrzydło bramy.
Koło niéj przejeżdżał to amerykan, zaprzężony parą rasowych anglezów, — to zgrabny koczyk z czwórką szpaków ustawionych w „poręcz.” Czasem jak błyskawica mignął tarantas z węgrzynkiem na koźle, lub ciężko sapiąc wtoczyła się poważna kareta.
Małaszka miała odpowiedni zapas uśmiechów i spojrzeń, któremi darzyła przejeżdżających.
Wrodzonym sprytem umiała zastosować wyraz swéj twarzy stosownie do rodzaju ekwipażu, lub osób w nim siedzących. Z amerykanem była dumną i imponującą, do koczyka przesyłała skromne i łagodne spojrzenie, karecie usuwała się z drogi z postawą pełną szacunku, za to dla tarantasa chowała cały arsenał zabójczych płomieni, rzuconych z pod długich jasnych rzęs.
W tarantasie siedział najczęściéj hrabia-narzeczony, bawiący teraz po całych tygodniach w pałacu. Był jednakże bardzo zakłopotany i zamyślony — nic dziwnego — chmary pejsatych wierzycieli nie dawały mu wytchnienia. Słaby stan zdrowia narzeczonéj, jéj delikatny organizm, nie dozwalały mu być pewnym ani na jednę chwilę. Może umrzéć przed ślubem! Ta myśl dręczyła po całych dniach rozkochanego (?) młodzieńca.
Patrzył na bladą dziewczynę z trwogą źle ukrytą i okrywał ją starannie przed wieczornym chłodem i nie dozwalał pić zimnéj wody.
Za każdym odgłosem kaszlu, który rozrywał pierś
Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.