Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

oglądał z panną świeże żurnale — dysputował nad krojem trenu, lub siedział w przykładném milczeniu.
Hrabina-siostra znajdowała niezmiernie dystyngowaném podobne obejście i zwracała uwagę narzeczonéj, jak bardzo „réservé” jest jéj przyszły małżonek.
Panna ruszała ramionami i popijając ekstrakt słodowy, zagryzała go słodowemi cukierkami.
Dla niéj istniał tylko jeden człowiek, któregoby z wdzięcznym uśmiechem przyjąć mogła.
„Johan Hoff, Malzbonbons-Hoflieferant in Wien.”
Był to fabrykant ekstraktu słodowego, a ona wierzyła w niego, jak w Boga.
Na świecie cudowny poranek zimowy; pierwszy śnieg spadł od wczoraj — biało było i zimno; zdziwione drzewa strząsały ze siebie puchowe okrycie, jak młode kobiety zrzucają balowe narzutki z białych ramion. Słomiane dachy chatek spokojniéj przyjmowały śnieżną sukienkę — tak jak rozsądne staruszki liczą siwe włosy każdego rana. Szarawe światło poranku wolno, nieśmiało budziło ze snu ziemię.
Białe smugi na ciemnym horyzoncie rozciągały się jak podarta gaza balowéj sukienki. Płaty téj gazy oddzierały się z góry i spadały na ziemię, owijając jakąś mgłą jasne i przejrzyste białe dachy i bezlistne drzewa. Wieś budziła się powoli, tu i owdzie błyszczały ognie, skrzypiały wrota.
Zaspana mołodyca w kożuchu i boso biegła z wiadrem do studni. W drodze rzucała sąsiadce „pomagaj Boh” i za chwilę była już przy studni, znacząc ślady nóg bosych na śniegu.
Małaszka jeszcze spała. W kącie izby na tapcza-