pułk jakiś zebrany z siwych mężczyzn, starych kobiet, młodych dziewcząt i małych dzieci.
W południe zasiadali do posiłku i nabrania sił do dalszéj pracy. Niektórzy spali, znalazłszy sobie trochę cieniu pod parkanem. Głowy ich tonęły w piasku lub spoczywały na ostrym, wystającym bruku. Czasem zdejmowali ze siebie podarty kaftan i składali go zamiast poduszki. Był to jednak zbytek i zamiłowanie w wygódkach niepotrzebne. To téż wyśmiewano się z tych wpół nagich sybarytów i nazywano „anazadami”[1]. Siadano zwykle rzędem nad wyschniętym rynsztokiem, i jedząc chleb lub strawę z potłuczonych garnków, rozmawiano dużo i głośno. Zdawało się, że to milczenie, które musieli zachować przy pracy ze względu na znużenie, nagromadza tak wielką ilość słów i myśli w ich umysłach, że przepełniona pierś masą zdań musi sobie ulżyć w jednogodzinnéj przerwie. Ztąd chaotyczna i bezładna mowa brzmiała w powietrzu, jak dzwon rozbity bez dźwięku, harmonii i porządku. Poza rzędem robotników grupowały się ich żony, czekające na naczynia, w których przyniosły mężom strawę. Były to kobiety młode, najczęściéj praczki lub posługaczki. Nasuwały na głowy chusteczki, chroniąc się od słońca i patrzyły ukosem na wyrobnice, rozmawiające poufale z mężami. Te kobiety o bezwstydnym wyrazie twarzy, z ceglastemi rękami i twarzami, przerażały biedne i ciche praczki, napełniając serca ich trwogą o wierność małżeńską. Gdy mężowie zjedli już obiad, żony odchodziły, zabierając wyszczerbione puste garnki. Wracały wązkiemi ulicami, smutne i zamyślone, potykając się
- ↑ Ananasami. (Przyp. aut.)