Wewnątrz chaty ciemno było.
Julek chodził miarowym krokiem, kołysząc na rękach urojone dziecię. Chata, niezamiatana, nieczyszczona, okropny przedstawiała widok. Waryat w przystępie swego szaleństwa darł wszystką odzież na pieluszki dla nieistniejącego dziecka. Miał na sobie tylko brudną, okropną koszulę i resztki płóciennych spodni, przepasanych kawałkiem postronka.
Na dworze deszcz padał i wiatr dął niemiłosiernie. Drzewa szumiały, kłoniąc się ku ziemi, a przez wybite szyby wpadał zimny wicher, świszcząc i gospodarując po ciemnéj chałupie.
Waryat chodził ciągle, pomrukując i nucąc jakieś piosenki. Nie było w nich melodyi, ale rytm, dopomagający mu do stawiania równych, miarowych kroków.
Na wsi ludzie spali po trudach i pracy całodziennéj, a rzeki błota płynęły drogą, wijącą się wśród chat. Ponad chatami gałęzie drzew niewyraźnie rysowały się jak olbrzymie ramiona. Drogą koło chat szła śpiesznie jakaś kobieta, kryjąc się i oglądając, jakby dążąc na jakąś schadzkę. Była okryta wełnianą chustką, a w ręku niosła niewielkie zawiniątko. Deszcz zmoczył nielitościwie całą jéj odzież, włosy przylegały w mokrych pasmach dokoła skroni, — szła schylona, zgarbiona, zmęczona jakaś. Od czasu do czasu podnosiła wielkie zielone oczy i starała się przejrzéć wśród ciemności, które ją otaczały. Błoto było tak gęste, że lakierowane buty przylegały do niego.
Doszedłszy do chaty stojącéj koło bramy, zatrzymała się.
Nie widząc światła w oknach, zawahała się chwilę.
Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/287
Ta strona została uwierzytelniona.