Towarzyszył nam mój dobry ojciec. Kochałam go bardzo, ale w téj chwili — wyznaję to ze wstydem — pragnęłam go jaknajprędzéj pożegnać i oddalić się od niego. Chwila, o któréj przez pół roku marzyłam, zbliżała się nakoniec. Ukochany mój narzeczony stał się mężem moim, za chwilę mieliśmy pozostać sami! Ileż uroku w tém jedném drobném słówku! Sami! To znaczy: we dwoje wobec Boga, we dwoje wśród wieczornéj ciszy, dłoń w dłoni, czytając w swych sercach jak w otwartéj księdze.
Dotąd pilnowała nas starsza siostra i śledziła swym zimnym, obojętnym wzrokiem. Musiałam siedziéć wyprostowana na wązkiém krześle i rozmawiać rozsądnie i spokojnie wtedy, gdy cała lawa gorących myśli rwała mi się na usta. Nigdy nie pozostawiano nas samych. Nie mogłam zamienić z nim serdeczniejszego słówka. Kiedy prosiłam o więcéj swobody, matka gniewała się na mnie i odpowiadała: „Nie wypada!” Przyśpieszałam chwilę ślubu, gdyż byłam pewną, że po całéj cere-