Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

dła mimowoli, jakaś ciężka, duszna atmosfera zapanowała w saloniku.
Byliśmy sami! Nakoniec sami!
Nie wiem dlaczego głos zamarł mi w piersiach, dlaczego słowa zastygły na ustach; zdawało mi się, że popełniłam jakąś zbrodnię, coś bardzo złego.
Nagle mąż mój zawołał suchym, bezdźwięcznym głosem:
— Oszukany! oszukany! Czyż byłbym się żenił dla tak nędznego posagu! Oszukano mnie, dając teraz tylko połowę... Cóż zrobię z tą głupią sumą?
I zaczął mówić dużo i prędko. Tak jest, oszukano go: sądził, że dostanie dwa razy tyle. Obiecują mu resztę po śmierci! Piękna perspektywa!...
Głos jego rozlegał się po tym cichym, miłym pokoju ze straszną, okropną dokładnością. Słowa te padły mi na rozpalone serce, jak zimna woda, sprawiając ból nieokreślony.
Stałam ciągle na środku pokoju martwa, nieruchoma. Przed oczami memi runął cały gmach szczęścia, który we snach roiłam. Byliśmy sami! Nakoniec sami!
On mówił ciągle, szarpiąc mi duszę z nieubłaganém okrucieństwem. Pomiędzy nami, w miarę słów jego wzrastała przepaść, a dla mnie otwierała się ciemna, niezmierzona głębia. W moich białych szatach dziewczęcych zstępowałam do grobu, który mi kopała ręka złączona przed ołtarzem z moją dłonią na wieki. W koszykach róże pospuszczały smutnie głowy, cierpiąc wraz ze mną. Więdły pod wrażeniem słów tego człowieka, jak więdła w téj chwili biedna dusza moja. Jakaś czarna gazowa zasłona spadła z góry i owijała wszystkie