grudniową, klęczéć na zamarzłéj ziemi i tulić twarz spłakaną w zziębnięte dłonie.
A jednak ona klęczy, ta młoda kobieta, na ubogiéj mogile, klęczy już długą chwilę i nie pragnie odejść... Pół roku temu słonecznym rankiem czerwcowym odprowadziła na wieczny spoczynek całe swe szczęście. Brzozy szumiały, a słoneczne promienie paliły dokuczliwie, gdy bezprzytomna upadła z bólu na świeżą mogiłę.
Zostawił ją samą, samą jednę, młodą i pełną chęci do życia... Dziś ona pracuje ciężko na kawałek chleba i żyje wspomnieniem chwil dawnych. Pobladła i zwiędła, jak kwiat kosą ścięty. Nic jéj nie wiąże do ziemi, chyba ta biedna mogiła, na któréj sadzi co wiosnę fiołki, a w jesieni astry.
Pod tą warstwą zimnéj ziemi leży człowiek, którego kochała i kocha do téj chwili. Dziś przyszła na cmentarz, przygnana potrzebą ujrzenia ukochanego grobu. Inni ludzie weselą się w kółku rodzinném — ona nie ma nikogo, nikogo prócz tego, którego pokrywa ta zimna mogiła.
Klęczy więc na ziemi i z boleścią spogląda około siebie. Obok niéj kamienne anioły wznoszą surowe czoła, zdając się gorszyć tą bezmierną boleścią, która przygniata jéj wątłą postać do ziemi. Kobieta zziębniętą ręką odrzuca śnieg pokrywający mogiłę. Z nadmiaru smutku schorzała jéj wyobraźnia przypuszcza, że masy śniegu tłoczą pierś ukochanego i sen mu przerywają.
Potém załzawione jéj oczy wznoszą się do góry. Widzi miliony gwiazd drżących nad swą głową i zdaje się jéj, że to lepsze światy, zkąd zmarli żałują żyjących.
Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.