Nie odpychał jej wszakże, przekleństwem, jak dawniej, nie groził, do oficyny nie wypędzał, „projdyświtką“ nie nazywał...
I Flora we dworze została, siostrą miłosierdzia się czyniąc, bez ślubów pokory — pokorna, bez przysiąg poświęceń — miłosierna.
I oboje, w cieniu zamkniętych okiennic i opuszczonych stor, dławiąc się, żyli teraz jedną jedyną myślą, która w ich mózgach, jak wizja przedśmiertna się wpiła, w serce wrosła, w duszę, z myślą o tym, który był gwiazdą ich życia, płomieniem jasnym, rzuconym na tło ciemne, liściem zielonym wśród przegniłych płotów w jesieni z drzew spadającym.
Starzec dziecinniał, kurczył się, krzywił strasznym bólem do ziemi gnieciony, lecz ciągle jeszcze bezkrwistą myśl posyłał w dal za synem, który dla niego żył, istniał, ruszał się, był ciałem, istotą o nim nawzajem myślącą, od czasu do czasu tylko przesyłającą mu wieści kreślone na kawałku grubego, ordynarnego papieru.
Z szmaty tej zapisanej czerpał nową chęć do życia i pazurami silnej woli życia się trzymając, wybladłe oczy ku Florze zwracał, pytając:
— Listu nie było?
Mołdawianka wtedy, kurczowo ręce koło szyi zaciskała, a po twarzy jej przesuwał się cień, jakby nagle bezdenna rozpacz czarnym swoim welonem powiała...
Odpowiadała często.
— Nie, panie!
On wtedy mówił chyląc drżącą głowę.
— Przeczytamy list ostatni raz jeszcze... dobrze Flora? ha?
Kobieta zagryzała do krwi usta.
— Dobrze, panie! — odpowiadała z wysiłkiem.
I oczy jej zasłaniała mgła łez, a myśl biegła w dal, gdzie pod ciężarem ziemi sztywniał już szkielet bezduszny, w trumnie z prostych desek skleconej.
Czasem jednak, gdy starca dręczył niepokój zbyt wielki i ojciec ten cierpiał bardzo, po osamotnionych komnatach dworu włócząc się z jękiem i narzekaniem, Flora biegła do swojego pokoju i tam w ciszy kaplicznej, na kawałku grubego papieru tworzyła list, niby z oddali przysłany, który nazajutrz miała odczytać teściowi, do snu go słowami syna kołysząc.