Strona:Gabriela Zapolska - Blanszetta.djvu/3

Ta strona została skorygowana.

Podkute gwoździami podeszwy zamigotały w słońcu.
— Pani wie, że ja nie mam już matki, tylko macochę. Pani ją widziała, ta chuda, żółta kobieta, która mnie do pani markizy przywiozła. Ojciec się ożenił, jak ja miałam dwa lata zaledwie. Macocha mnie nie lubi, ojciec się jej boi, dlatego poszłam w służbę, choć mi wrzosów było żal!... ach, jak żal!...
Oczy jej błądziły wśród zagonów kapusty, jakby szukały tych fal wrzosów różowych, wśród których ona wzrosła, tak różowa, jak te drobne kwiatki, dłońmi widm mglistych ze Szkocji pod Paryż rzucone.
— Obok nas jest drugi ogrodnik, pan Duvast, ojciec mój jest p. Dupont, i nasze wrzosy są najpiękniejsze na całą okolicę. Ale i u pana Duvasta zdarzają się piękne doniczki, zwłaszcza w jesieni. Tylko, że do pielęgnowania wrzosów potrzeba koniecznie kobiet. U pana Duvasta są sami mężczyźni. Nie umieją obchodzić się delikatnie z krzewami. Wstrząsają doniczki, zwłaszcza przy wydostawaniu z ziemi. Jeden tylko p. Maurel potrafi wyjąć doniczkę z ziemi, nie dotykając krzewu. Prawda, że to ja go nauczyłam obchodzić się z wrzosami. Zawsze żartowaliśmy z sobą po przez ogrodzenie, ale ja byłam pewna, że pan Maurel myśli o mojej przyrodniej siostrze, Filipinie, która także razem ze mną pracowała w ogrodzie. Tak samo myślała moja macocha, ojciec i sama Filipina. Tymczasem pan Maurel przychodzi raz do nas, do domu, kiedy wszyscy siedzieliśmy przy stole, staje we drzwiach i mówi: „Panie Dupont, chcę z wami pomówić.” Ojciec nic nie odpowiedział, tylko wstał zaraz od stołu, wziął kij, kapelusz i wyszedł z p. Maurelem do kawiarni. Filipina zbladła cała i udawała, że je deser, ale ręce jej drżały. Ja nie mówiłam nic, stałam koło bufetu i układałam talerze, ale było mi czegoś bardzo smutno i żałośnie. Macocha uszczęśliwiona krzątała się koło ognia i wyjmowała nowe filiżanki do kawy. Nagle wchodzi ojciec sam jeden, zachmurzony i pomieszany. Macocha pyta go, co się stało. Ojciec splunął, wzruszył ramionami i nic jeszcze nie mówi. Macocha się niecierpliwi. — No cóż? oświadczył się? — Naturalnie! — odpowiada ojciec — oświadczył się, ale chce... Blanszettę! — Na mnie jakby piorun spadł. Upuściłam talerz na ziemię. Macocha przyskoczyła do mnie i uderzyła mnie w twarz. Ja nawet bólu nie uczułam... tak byłam szczęśliwą!... tak bardzo szczęśliwą!...
— No i cóż się później stało?