— Służę… poczekaj pan, owinę panu papierem…
I owinąwszy ćwiartki arkusikiem czystego papieru, podał je Zawiejskiemu.
Machinalnie wyciągnął po nie rękę ojciec Maryni i powoli wyszedł z redakcji.
I zaczęła się istna pielgrzymka dla nieszczęsnego człowieka, pielgrzymka upokarzająca, w której miłość własna, nieśmiałość, wstyd ubóstwa, przeświadczenie o własnej słabości — wszystko na widownię wyjść musi…
Pod ileż zimnych, obojętnych spojrzeń, siekących jak uderzenie rózgi, musiał nadstawiać swą twarz wybladłą i zniszczone odzienie ten — człowiek, którego całą winą było, że chciał pracą dziecku swojemu zdrowie zapewnić!…
Wszędzie był, wszędzie dzwonił, wszędzie się wsuwał pokorny i smutny, z ceglastemi wypiekami na zapadłych policzkach… Stali współpracownicy patrzyli na niego jak na intruza. On czuł ten wzrok, ale zaciskał usta, zabijał w sobie dumę i chodził, chodził ciągle, jak żebrak natrętny, niosąc zamiast piosenki, swawolną powiastkę wice–hrabiego O’Monroy.
Minęło dwa tygodnie, a jeszcze Zawiejski nowelki tej ulokować nigdzie nie mógł; najczęściej zbywano go obfitością nagromadzonego materjału, to znów istnieniem „własnych“ tłómaczek.
W jednej z redakcji zaproponowano mu wydrukowanie nowelki, ale równocześnie ostrzeżono go, że redakcja za „to“… nie płaci, gdyż już… jest taki przyjęty zwyczaj, nie dawania honorarjum za podobnego rodzaju drobiazgi.
W innej znów redakcji trzymano cały tydzień rękopism i po przerzuceniu zawyrokokowano, że temat zanadto lekki nie kwalifi-
Strona:Gabriela Zapolska - Buciki Maryni.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.