— Co tam słowo!
— No zawsze…
— E! wszystko jedno!
I wielka, włosem obrośnięta ręka literata, sięgnęła po zwitek papieru leżący na biurku.
— Wydrukujemy panu na naczelnem miejscu, większemi niż inni literami — zapewniał redaktor.
— Wszystko jedno!
— Zaraz po słówku od redakcji.
— Wszystko jedno!…
Teraz literat z całą powagą składał ćwiartki manuskryptu Zawiejskiego i robił sobie z nich rodzaj wałka, który zamierzał włożyć za podszewkę kapelusza.
— Więc zgoda! zostawiasz pan manuskrypt?…
Literat uporał się z cylindrem i włożył go na głowę; resztę kartek zrzucił na ziemię pomiędzy śmiecie i stosy gazet, zalegających brudną podłogę.
— Siedzi bestja przynajmniej — mruknął tryumfująco.
Wstał i ku drzwiom zmierzał.
Redaktor zrozpaczony oparł się o biurko.
— Odchodzisz pan? — zapytał.
Literat wzruszył ramionami.
— Ależ… pan, zdaje się, jakiś manuskrypt mi podarłeś!
— Wszystko jedno! — brzmiała odpowiedź.
Numer okazowy nie wyszedł dotąd jeszcze, a Marynia siedzi wciąż w swoim ciemnym kąciku i wystawiając nóżki w podartych pantofelkach pyta:
— Tatusiu! a tupty?