jakiejkolwiek zaczepki. On uczuł, że w tej chwili, stanie takie w okienku, skryte i tchórzliwe (po to, aby na pierwszy alarm rzeczywiście umknąć!) dodawało prawdy słowom Piotra. Wpadł więc do izby i teraz nie wiedział sam, co mówić. Jedną ręką przytrzymywał klamkę, drugą palto umundurowane, które mu spadało z ramion. Był ładny i młody i Julka patrzyła w niego, jak w obraz. Twarz miał egzaltowaną namiętnego działacza.
Piotr widząc, że sztygar stoi milcząc przy drzwiach, nabrał znów śmiałości.
— A jakże! — wyrzekł cofając się trochę... — albo ja nie mam racyi? Tacy, jak pan inteligentny namawiają nas, przedkładają, powiadają, że nam mało, że my służymy za zarobek innym bogatym... my to bierzemy do serca, strajk wybucha i co? Rząd się wmięsza... żandarmy się zwalą, Kozaków ściągną... i cała morowa zaraza na biednych ludzi. A wy wtedy gdzie? W szkole, albo na stancyach wygodnie... jecie, pijecie...
— Nieprawda! — przerwał sztygar — to, co miałem, oddałem strajkującym.
— Ale pan dziś jadł i tituń pan ma? — zawołał tryumfująco Piotr — ale ja ani nie jadłem, ani titiuniu nie mam!
— Ja wam przyniosę!
— Obejdzie się, ja nie żebrak! Ja mogę zapracować — odparł hardo Piotr. — Nie przeszkadzajcie nam jutro zejść do kopalń, bo wy do nas nic nie macie! Wy, panowie, wy... inteligenty, my się już tak porodzili, żeby w pracy zamrzeć... Niech już tak zostanie.
Usiadł znów na barłogu, z giestem upartego
Strona:Gabriela Zapolska - Dlaczego wiary nie mają.djvu/8
Ta strona została uwierzytelniona.