Strona:Gabriela Zapolska - Do oddania - na własność.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

głosem — ty dziś ze mną nie igraj! Ja miałam dosyć dnia całego... może się stać co złego... ostrzegam cię!...
Silny raz przerwał jej mowę. Poczuła w ustach krew.
— Ruszaj po dzieci!
— Nie pójdę!...
Patrzyli się na siebie jak dwa rozżarte wilki. Cała nienawiść ras kipiała w nich, rozsadzała im skronie. Śledzili swoje giesty, dysząc ciężko.
Nagle przed oczyma Malickiego przesunął się tuman. Ociężał i poczuł się prawie bezsilnym i sennym.
— Nie chcesz iść?... to daj adres! gdzie dzieci?
— Nie powiem!
— Adres!
— Nie powiem!
Uderzył ją raz jeszcze, ale już słabiej — ogłupiałym wzrokiem spojrzał na tę czarną postać, tulącą się do ściany — i powoli do łóżka cofać się zaczął.
— No!... zobaczysz!... ja cię nauczę!... adres!... słyszysz próżniaczko... adres!... ty... szlachcianka... co dzieci rozdaje...
Na łóżko się zwalił i głowę w poduszce utopił.
— Ciężko... pracować się jej nie chce... ty... damo... Zamilkł.
Malicka stała jeszcze długą chwilę koło ściany, z ustami pełnemi krwi, z nędznym warkoczem rozplecionym i żółtemi pasmami spływającym na ciemnem tle kaftana.
Wreszcie cicho, jak widmo, do kąta, w którym sypiały dzieci, podeszła, i przysiadłszy, w łachmany się wsunęła.
Plecami oparła się o ścianę i zmęczone oczy powoli przymknęła.
Jak wizja senna przesuwała się przed nią w tej chwili Gienia, niknąca w głębi sieni, rozpaczliwie cicha i smutna, Kazik depcący kalosze Świąteckiego, Mazia śpiąca pod atłasową czerwoną kołdrą...
I z pod przymkniętych rzęs zaczęły płynąć na wychudłe policzki kobiety, łzy, olbrzymie, gorące i, z krwią się mieszając, na zapadłą pierś spadały, jak gwiazdy rubinów zbrodniczo pięknych i świetlanych...

Paryż d. 15-go września 1892-go r.