Strona:Gabriela Zapolska - Do oddania - na własność.djvu/3

Ta strona została skorygowana.

Stojąca koło stołu kobieta miała na swej wynędzniałej twarzy powagę dopełnionego a łamiącego ją postanowienia. Rysy jej wydłużyły się, jak w chwili agonji, oczy zapadły jeszcze głębiej, całe oszklone szybą rozpaczliwej determinacji. Wyprostowała się, cała sucha, strawiona nędzą, drobno-koścista, młoda jeszcze a już stara w swojej pocerowanej i smutnej sukni, cudem ramion się jej czepiającej. Musiała być kiedyś bardzo piękną i oczy ciągnącą. Dziś stała jak szkielet, oblany żółtem, zgniłem światłem. Miała w sobie nieruchomość żelaznej sztaby, rdzą przecież zgryzionej.
Zdawało się, że słucha deszczu.
Ona jednak słuchała w tej chwili jęku swojego serca. Dławiła się nim, zacinając w jakimś gniewnym uporze.
— Musi tak być!... ty płakać nie śmiesz!... słyszysz!... ty płakać nie śmiesz!...
Drgnęła cała, zdawało się jej, że to ktoś za nią te słowa powiedział...
Nie, to ona sama miała je w myśli i tyranizowała niemi brutalnie swoją duszę, którą los od lat dziesięciu i tak targał w strzępy, wiewając tryumfalnie tym łachmanem, w łzach spazmatycznych skąpanym. Dziś kobieta łez już nie miała i stała tak w pomroku tej jesiennej nocy, jak słup przydrożny, z którego ulewy barwy zmyły, smutny szkielet o smugach spłukanych tęczowych pasm, nad mogiłą przejęczanego życia.
W chwili bezbrzeżnej rozpaczy postanowiła rozdać „po ludziach” dzieci, rodzone wśród bólu, krew swojej krwi, cząstki oderwane swojego ciała. Stanęła u brzegu nędzy, w kraju głodu, bez sił do dalszego zarobku, który węszyła i chwytała zębami... każdy kawałek chleba do domu znosząc. Mąż ten, który się tam czernił, wtłoczony głową w cienkie ciało poduszki, stracił miejsce rządzcy od lat dwóch. I od lat dwóch szuka miejsca, zasmakowawszy w próżniaczce, włóczeniu się po szynkach i biednych restauracjach, gdzie wątróbki w ciężkich fajansowych talerzach roznoszą dziewczyny z papierowemi różami za trykotem stanika i dym siną smugą po nad kulawemi stołami się snuje, a z brzęczącą harfą w powietrzu się żeni. Z tej atmosfery szynkownianej wracał do domu podrażniony, wściekły, z oczyma zaciekłemi krwią, z rękami szukającemi nerwowo cierpliwych pleców lub dziecięcej głowy, któraby dobrze uderzona o mur się z jękiem odbiła. Cała brutalna, chłopska natura odżywała w nim spotęgowana zdenerwowaniem miastowem. Pan rządzca, który tam na wsi trzymał się ostro w swojej szarej kurtce i wykradł pannę z obywatelskiego, sąsiedniego domu, dziewczynę ujrzaną na łanie pszenicy w florenckiej