— Dlaczego nie wchodzisz, kiedy cię wołam? — zawołała, zobaczywszy służącą.
— Robię śniadanie — odparła bona i podskakując, jak wróbel, ciężkie szmaty, pokrywające okno sypialni, odrywać zaczęła.
Szmaty, trzymające się tylko za pomocą szpilek, szybko opadły, wpuszczając do pokoju całe snopy białawego światła, pocentkowanego gdzieniegdzie żółtą plamą.
Fanny zasłoniła oczy.
— Oślepnę! oślepnę! — wrzasnęła.
Bona tymczasem zdzierała zasłony z drugiego okna.
— Czy trzeba zapalić? — spytała, stając przy drzwiach.
Fanny namyślała się chwilkę.
— Nie! nie! — odparła szybko — wystarczy ogień w jadalnej salce.
Bona wyszła, trzaskając drzwiami.
Wtedy Fanny powoli z łóżka podnosić się zaczęła.
W bladem świetle dziennem ukazała się bardzo nędzną, mizerną, pożółkłą, tak zniszczoną, jak tylko niemi być francuzki umieją. Ze stosu kołder, pierzyn puchowych i grubych prześcieradeł wysunęła się, jak karykatura kobieca, owinięta w włóczkowe trykoty, bez żadnych kształtów, przypominająca brakiem bioder i biustu uliczników paryskich.
Twarz jej wychudła z małemi oczkami, biegającemi filuternie pod zsiniałemi powiekami, miała wyraz zwierzęcy, coś nakształt wiewiórki i jakiegoś z ptasząt.
Nogi wielkie płaskie, ręce duże, o trywialnych połączeniach, tworzyły z Fanny typ przeciętnej paryżanki.
Strona:Gabriela Zapolska - Dobrana para.djvu/2
Ta strona została skorygowana.