całej falandze tych brudasów, wiszących u jej klamki dzień cały. Wreszcie ta materja japońska na ulicy Amsterdam, aż oczy ciągnie do siebie i prawie darmo jest do wzięcia. Rzadka okazja! Brudasy mogą czekać...
Drzwi się uchylają i, uchyliwszy portjery, wsuwa się do pokoju młody człowiek, w palcie, cylindrze i z papierosem w ustach.
— Dzień dobry! — woła od progu.
Głos jego jest czysty i pełen wesołych tonów.
Fanny odwraca się szybko.
— Dzień dobry!
Mężczyzna trzyma w ręku pęk bzu białego.
— Dla ciebie! — woła, rzucając bukietem w twarz żony.
Ona śmieje się, cała zmoczona wodą, którą kwiaty są spryskane.
— Warjacie! — woła, wciągając w siebie rozkoszną woń, zapełniającą ciasną przestrzeń jadalnej salki.
— Prawie darmo kupiłem te kwiaty — mówi mężczyzna, siadając w kapeluszu do stołu — sto su... prawda? prawie za nic?...
— Tak, tak! — przyświadcza Fanny, kładąc kwiaty w wazon, stojący na pianinie.
W tej chwili wchodzi bona z próżną butelką pod pachą.
— No i cóż, wino?
— Odmówili — proszą o wyrównanie rachunku.
Emil odwraca się szybko.
— Kanalje! drą człowieka ze skóry, jeszcze się zuchwalą — idź gdzieindziej.
Bona kołysze się, spoglądając z ironją na snop bzu...
— Gdzież pójdę? — mówi wreszcie, cedząc powoli słówka — państwo winni wszędzie...
Tego już nadto.
Strona:Gabriela Zapolska - Dobrana para.djvu/5
Ta strona została skorygowana.