Ułas kiwał głową i, zrywając liście orzechu, dął w nie jak w piszczałkę. Przeciągły głos po krzakach się rozlegał, jakby nawoływanie mistycznego ptaka śpieszącego z żerem do gniazda.
Nagle jednego dnia Józio zapytał:
— A ty gdzie mieszkasz?
Ułas zęby białe jak perły w uśmiechu pokazał.
— A no... taż w chałupie.
— Daleko?
— Ondzie...
Ręką ku wiosce ukazał.
Józio chwilę pomyślał.
— Pokaż mi swoje mieszkanie!
— To niech paniczek pójdzie!...
— Nad wieczorem.
— Dobrze!
Nad wieczorem, gdy już po słońcu została się tylko czerwona nad lasem smuga — poszli.
∗ ∗
∗ |
— A ot... niech paniczyk wejdzie!
Józio przełazi wysoki próg chaty, która zdawała się wpadać w ziemię jak opuszczone mogiła. Maluchna sionka czarna miała, zamiast podłogi, ubitą lepiącą się glinę. W błoto owe ugrzęzły buciki Józia. Ułas śmiało w niej swe brudne nogi stawiał i szybko pchnął pięścią małe drzwiczki prowadzące do izby.
Józio wszedł i stanął u progu, bo mu dym, co się po izbinie wił, w oczy się rzucił i źrenice wygryzał.
Ułas wszedł i głośno wyrzekł:
— Maty, jaśnie panicz!...
Od komina z klęczek powstała zgarbiona kobieta z pokudłanemi dolami wymykającemi się z pod chustki. Z maluchnego okienka, zalepionego kawałkami szkła i papieru płynęła wąziutka struga światła. Ciemnicy przecież nie wyjaśniło to światło smutne i z brudem zmieszane. Od komina biło trochę pur-