purowego blasku, ale dym czarny i straszny pokrywał wszystko i w pomrokę spowijał. Kłęby całe tej gryzącej potwornej materyi uderzały o nizki sufit chaty i opadały na wydeptaną z czarnej ziemi podłogę, z której biła woń zgnilizny piwnicznej i stęchłej wilgoci. W kącie izby majaczył tapczan z trochą gałganów a na nim leżało dwoje dzieci w parcianych koszulach. Jedno zupełnie małe leżało na ziemi, bijąc drewnianą łyżką po łbie dużego prosiaka, który je ryjem po nagich udach trącał. Inne jeszcze w kąt chaty wciśnięte, zupełnie nagie, wpakowało oba kułaki w usta i patrzyło z pod pokudłanej hyry na Józia nieufnie i chmurnie.
Koło okienka stara kobieta, schylona, drżąca, owinięta w podartą świtkę, usiłowała naciągnąć kądziel na długi, źle ostrugany patyk. I jeszcze dostrzegł Józio w tej czarnej masie jakąś postać męzką, pewnie ojca Ułasa, w rozchamranej koszuli i barankowej czapce i coś nakształt żebraka w łachmanach koło komina.
Chłopak z po za łez, które mu dym z oczów wygryzał, patrzył na tę ciasną, smrodliwą przestrzeń, wypełnioną kłębami czarnego dymu, w których majaczyły sylwetki ludzkie, pełne tajemniczej grozy, nieuchwytne, prawie nagie, milczące, i zdawało mu się, że widzi ich moc niezliczoną, że rosną w jego oczach jak dusze potępieńców wśród czarnej masy dymu.
Tymczasem matka Ułasa zbliżyła się ku niemu, bijąc nizkie pokłony.
— Pomagaj Boh!... a może paniczyk choć kiszonego ogórka pozwoli...
Lecz Józio wciąż na progu stał i patrzał...
Paryż 25 grudnia 1893.