w nim stanąć fotel, na którym były resztki skóry, podobno hiszpańskiej... Przed oczyma Józia otwierały się czarodziejskie horyzonty. Srebro, palisander mebli, kryształowe pająki migotały wśród wielkich przestrzeni.
Chłopak dął się jak żaba. Poczucie własności rozpierało mu piersi. Czuł się u siebie w tych ścianach, które wzrastały z czarodziejską szybkością. Już nieraz to „moje“ ogarniało go na widok rozlanych szeroko łanów zboża lub czerni lasu, ale owo „moje“ nie było tak dokładne i wyraźne, bo ogarniało horyzont odkryty i swobodny, okryty lazurem nieba, na którem słońce świeciło dla wszystkich i który nie miał „ścian“ dobrze zamykających to „swoje“ przed okiem obcego. Tymczasem tu z pod ziemi wznosiły się ściany, mury fortecy egoizmu, odgraniczające dokładnie ten szmat ziemi nawet od wzroku intruzów i chłopak czuł jak się ta forteca, ta świątynia jego ja zamykała i zasklepiała powoli z dniem każdym nad jego głową.
Czuł się tu panem, rósł w potęgę i w kilkunastu klatkach, coraz bardziej zaciemnionych, nabierał przekonania, że jest wielkim mocarzem, bo posiada dużo „swego“, dobrze zamkniętego i niedostępnego dla drugich. Wzdychał do chwili, w której drzwi wstawiać zaczną i on, Józio, drzwi te wieczorem pozamyka a po odejściu robotników sam wreszcie wśród trzydziestu dwóch pokojów się znajdzie. Robotnicy z miasteczka sypiali w starej kuchni, która miała być przerobioną na psiarnię. Chłopi szli do swoich domostw i Józio stojący na progu szeroko rozwartej jamy drzwi, widział jak nikli w jasno blond strudze światła, które o zachodzie po ziemi się snuło.
Chłopak pozostawał sam i błądził teraz wśród klatek izb, przysiadując w każdej, wydymając usta, rozstawiając nogi. Przejmował bezwiednie giesta ojca, powtarzał w myśli słowa posłyszane przy kolacyi lub podczas wieczornej pogawędki.
Strona:Gabriela Zapolska - Dwóch.djvu/7
Ta strona została skorygowana.