Lniana hyra spadała mu na oczy, nos wklęśnięty, usta miał rozchylone jak u swierzęcia, szukającego żeru, wiecznie zpękane ręce a nogi czarne z podeszwami tak grubemi, iż zdało się, że miał do stóp przylepione skórzane sandały.
Cały dzień chodził w robocie jak koń w kieracie i tylko w południe szedł w krzaki ożyn i tam, dobywszy z za pazuchy kawałek chleba, rwał garścią czarne jagody i jadł je razem z razowcem, który mu się do zębów jak maść smołowa przylepiał.
Józio zapoznał się z nim i powoli wdał w gawędę. Miał bowiem w sobie owo prymitywne lgnięcie człowieka do każdej ludzkiej istoty, które później „wychowanie“ niszczy, tępi i z duszy wyrywa. Wreszcie potrzebował się wygadać przed kimś z myśli, które mu czaszkę rozsadzały. Całe dnie jak dyabeł z pudełka tak wyskakiwał w coraz to innym pokoju i robotnicy przyzwyczaili się już do tej drobnej figurki kręcącej się pomiędzy nimi, tuż pod ich nogami, albo pod kołami taczek. Rozmawiać jednak z nim nie mogli i nie chcieli. Uważali Józia za „jaśnie pańskie“ dziecko i kłaniali mu się raz na dzień.
Ułas jeden, może dlatego, że sam jeszcze był prawie dzieckiem, uśmiechał się do Józia i kilkakrotnie przemówił doń, napróżno czekając odpowiedzi. Wreszcie Józio zrzucił pychę z serca i szybko, nie wiedząc dlaczego, za Ułasem włóczyć się zaczął. I wkrótce nastąpiła pomiędzy nimi dwoma pewnego rodzaju zażyłość. Witali się zdaleka przyjaznemi ruchami, gawędzili wśród ożyn i często Ułas swój chleb na pół i z Józiem dzielił. Mimo to wszakże Józio ciągle dął się z powodu owych trzydziestu dwóch pokoi i na palcach Ułasowi pokazywał jaką to cyfrę stanowić będzie. Niemając pod dostatkiem swych palców, musiał pożyczyć palców u rąk a nawet nóg Ułasa. Opowiadał chłopu o „srebrnym“ i „hiszpańskim“ pokoju. Mówił, że on, Józio, będzie miał swój osobny pokój i siostra także. Mama, tatko, rezydenci, każdy będzie miał osobny pokój, tylko lokaje będą sypiać we czworo w kredensie, ale lokaje się nie liczą...
Strona:Gabriela Zapolska - Dwóch.djvu/9
Ta strona została skorygowana.