Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

— Nieprawda! — wyrzekł Świeżawski, chodź pan, sprawdzimy.
Weszli obaj na dziedziniec. Helena pozostała sama z Drechnerem przed kamienicą. Tu i ówdzie snuł się robotnik, cały czerwony od pyłu ceglanego. Wchodził powoli na mostki, niosąc na plecach cegły, poukładane na drewnianych etażerkach. Zdaleka, w słońcu, robił wrażenie niewolnika, dźwigającego kosz róż.
Drechner zbliżył się do Heleny.
— Mężulko pani zna się na interesach! — wyrzekł.
Helena nie odpowiedziała ani słowa. Antysemitka do szpiku kości, nienawidziła żydów i uważała ich za organizmy niższego rzędu.
— Kamienica będzie piękna! — ciągnął Drechner. — Pan Świeżawski ją na pniu jeszcze sprzeda. Dziś miał tu przyjść już taki kupiec, ale jemu żona umarła. Przyjdzie później, po pogrzebie.
Helena patrzyła ciągle na te czerwone mury, ziejące szerokimi otworami okien i nagle zaczęła budzić się w niej chęć własności, posiadania swego, choćby takiej klatki, złożonej z cegieł i trochę wapna.
Właśnie Świeżawski z bramy wychodził, za nim szedł Myłkiewicz, zgarbiony, blady, z rękami obwisłemi wzdłuż ciała.
— Proszę mi to precz wyrzucić! — wołał Świeżawski — to dęta cegła...
— Ależ nie... w jednej czwartej — tłomaczył Myłkiewicz — ja nie mogę, panie Świeżawski, inaczej... ja nie wyjdę na swoje... ja robię według anszlagu!...,
Lecz Świeżawski nogą stos cegieł kopnął.