Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

— A ja mówię, że tego nie przyjmę! — zawołał.
Helena sama już do powozu wsiadła. Świeżawski za nią wskoczył i za cugle uchwycił.
Myłkiewicz stał jak w ziemię wrosły, mizerny i nędzny w swej długiej, szarej odzieży.
— Co ja zrobię! — zaczął płaczliwym głosem, co ja zrobię!...
Świeżawski batem śmignął.
— Powieś się pan! — krzyknął z uśmiechem.
Koła zaturkotały po bruku, chwilę jechali w milczeniu, nagle Helena zwróciła się w stronę męża.
— To moja kamienica? — spytała stanowczym głosem.
— Jakto... twoja?
— Moja, przecież to za moje pieniądze, ty nie miałeś ani grosza, kamienica przeto będzie do mnie należeć!
Świeżawski zagryzł usta. Ciemne jego oczy zamigotały pod rondem kapelusza, migał w nich wściekły gniew, nagle pomiarkował się i rzuciwszy na ręce Heleny lejce, zawołał:
— Masz, powóź, pojedziemy do Łazienek!
Twarz Heleny rozjaśniła się natychmiast. Wyraz stanowczości znikł z niej zupełnie. Porwała lejce, wyprężyła się i radosnym głosem zawołała!
— Daj bat, proszę cię, daj bat!...