mimo treści książki, kikakrotnie miała ochotę zwrócić się o pożyczkę do Drechnera. Zaniechała wszakże tego zamiaru. Siedziała jednak teraz znużona silnie tą walką z materyalnemi warunkami życia.
Atmosfera moralna, którą rozsiewał w domu Świeżawski w swej namiętnej pogoni za zyskiem, udzielała się jej oddawna i wpływała w jej żyły. Wychowana przez babkę, nieznającą wartości pieniędzy, różniła się tem od męża, iż on miał w sobie namiętność powiększania kapitału, ona zaś rozrzucania na własne potrzeby i zadowolenie. Sentyment Fajfra drażnił ją i nudził. Przyszła na tę schadzkę, sądząc, że znajdzie w niej jakiekolwiek uspokojenie, coś, co jej pozwoli zapomnieć o troskach, które ją nękały. Zawiodła się. Klęczący u jej kolan drżący chłopak, wydał się jej nieznośną, trzęsącą się i głupią istotą. Odepchnęła go prawie brutalnie.
— Wstań pan, czego klęczysz!...
On podniósł głowę. Dostrzegła w jego oczach łzy. Wzruszyła ramionami i zaczęła znów patrzeć w szybę. On wciąż klęczał i teraz patrzył na jej twarz, którą widział dokładnie oświetloną światłem latarni.
Helena przypomniała sobie, iż w jednej z polskich powieści czytała o takiej damie, kokietce, jeżdżącej powozem, wieczorem, po parku Łazienkowskim. Dama ta kokietowała swego towarzysza, mówiła coś do niego; pani Bovary także spacerowała w zakrytej dorożce, lecz ona, Helena, nie miała najmniejszej chęci do kokieteryi, zamknięta tak w tem cuchnącem pudle sam na sam z Fajfrem. Wczoraj jednak na wieczorku u Żabusi rozmawiała z nim bezustannie i znajdowała nawet w tej rozmowie przyjemność...
Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/110
Ta strona została skorygowana.