która tak troskliwie pielęgnowała swą cerę i swoje „ja“ moralnie i fizycznie!... W tej chwili Born wydał się jej głupi i nudny, przywodził jej na myśl jakieś ujrzane w głębi szafy stare palto, grubo watowane i cuchnące pleśnią.
Wzruszyła po swojemu ramionami i pozwoliła Fajfrowi patrzeć sobie w oczy, nie przysłaniając powiek.
Dziadzio zbliżył się do niej z kieliszkiem i butelką.
— Pani dobrodziejko, za moje zdrowie!
Nalał duży kieliszek po brzegi.
Helena wypiła do dna.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Powracając teraz do domu, przechodziła myślą ów cały dzień, spędzony w Marcelinie i Wilanowie, na ławach restauracyjnych, za stołami, na których Rak wraz z babcią urządzili królewskie przyjęcie. Słońce wiosenne złociło horyzont, drzewa okryte pączkami wyglądały, jak olbrzymie palmy w kwietnią niedzielę. Wszystko śmiało się dokoła niej i do niej i ona sama śmiała się ironicznie, nieporuszona ani na chwilę, nawet gdy słońce zapadało powoli poza wał lasu i pozostawiało po sobie blado-żółtą łunę. Wszyscy milczeli, jadąc teraz stępo drogą wśród pól świeżo zoranych; Helena miała przed sobą Drzewieckiego i Żabusię, którzy pochylali się ku sobie, co chwila zamieniając ciche, urywane słowa. Obok Heleny jechał Fajfer i Helena, patrząc nań ukradkiem, dostrzegła wytarte szwy kurtki, widocznie pożyczonej i brzydki kolor krawata, mieniącego się w dziennem świetle zielonawą barwą. Iluzya opadała znów powoli. Helena, która dzień cały była pozornie łagodna