i miła, zbliżając się do domu, do miasta, trzeźwiała i zesuwała się znów w swój pancerz pesymizmu.
— To nie maska — myślała, jadąc, to jest moja natura, to jestem ja! Born niema słuszności, pisząc mi, iż stroję się w pesymizm... Born niema słuszności.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Deszcz zaczął padać, gdy dojechali do miasta.
Helena wsiadła w dorożkę, nie chcąc, aby ją ktokolwiek odwiózł.
Jadąc, powtarzała sobie teraz znów wyjątki listu Borna.
Dom, w którym pani przebywasz...
Może miał racyę. Dach ten dzisiaj nie wydawał się jej przytułkiem, schroniskiem bezpiecznem.
Było to coś, nakształt oberży...
Wczoraj jednak tego nie czuła.
Dorożka stanęła.
Helena wychyliła głowę.
— Podjedź pod bramę! — wyrzekła.
— Nie mogę, stoją furmanki i nie chcą odjechać! — wyrzekł dorożkarz.
Wyskoczyła szybko z powozu i zapłaciła.
Chciała wejść do bramy, lecz kilkudziesięciu ludzi stało przed nią, rozmawiając głośno. Byli to robotnicy, obszarpani i cali czerwoni od cegły, lub biali od wapna. Zdaleka, z rogu, płonąca latarnia rzucała słabe światło na ich twarze, ginące pod daszkami czapek.
Zobaczywszy Helenę, rozstąpili się i zamruczeli:
— To ona, to żona!...
Helena chciała przesunąć się pomiędzy tymi ludźmi niepostrzeżenie, lecz oni zastępywali jej drogę.