Co to jest?
Ni pies, ni wydra, lecz coś nakształt świdra,
A po ulicach szasta się.
Jakkolwiek owa sylwetka zdaleka tylko przypominała Helenę, jednak ona sama pierwsza zwracała uwagę wszystkich na to podobieństwo.
— To ja! — mówiła, wskazując na rysunek — a gdy ktoś zaprzeczał, dodawała pośpiesznie — wiem o tem, że to mam być ja... i drwię sobie z tego!
Wysiadły z powozu i dążyły na tak zwaną górkę.
Obie ławki, stojące po obu stronach platformy pagórka, zajęte były doszczętnie.
Na jednej z nich siedziała babcia w fioletowym kapeluszu, dziadzio, czytający „Kuryerka porannego“, niańka zezowata w niebieskim kaftanie i Nabuchodonozor, ubrany w białą, flanelową suknię, ozdobioną masą koronek. Obok ławki stał biały wózek, wspaniały, wylakierowany z nawpół opuszczoną budą.
Na przeciwległej ławce tłoczyło się sześciu mężczyzn, ubranych starannie, z fiołkami w butonierkach. Siedzieli ścieśnieni rzędem w dziwaczną i śmieszną kolumnę. Wyczekiwali na coś, lub na kogoś z wyciągniętemi szyjami. Jeden z nich laską rysował hieroglify na piasku, drugi, mały żyd o szpiczastej głowie, zdawał się być zahypnotyzowany błękitnemi oczami Nabuchodonozora.
Żabusia zdaleka dostrzegła tę galeryę i trąciła Helenę łokciem. Okrążały właśnie pagórek i zatrzymały się na dole, mając przed sobą sześć grzbietów męzkich, śmiesznych, głupich, wyczekujących. Żabusia liczyć zaczęła.