śmiechu, dziadzio im wtórował basem, nie wiedząc przyczyny.
— Bądźcie zdrowe!... a nie powpadajcie pod scenę! — wołała matka.
Młode kobiety schodziły z pagórka, szeleszcząc jedwabnemi spódnicami. Śmiały się ciągle, jak szalone; będąc na dole, obejrzały się na rząd pleców męzkich i znów parsknęły śmiechem.
— A to galerya! — wołała Żabusia — i pomyśleć, że będą tu tak tkwić do wieczora...
Wskoczyły w doróżkę.
— Do Wielkiego teatru a po kawalersku!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ciemno w kurytarzach, ciemno za kulisami, ciemno w sali.
Na środku sceny, oświetlonej jednym gazowym płomykiem, kilkadziesiąt osób kręci się wśród wrzawy i hałasu.
Próba się skończyła, wszyscy zbici w masę otaczają dystyngowaną postać profesora-malarza, który kieruje układem obrazów.
W kącie Żabusia chichocze się z Drzewieckim, Helena widocznie unika Fajfra, który, rozgorączkowany, krąży koło niej. Inne kobiety, postrojone, pachnące, śmieją się, tworząc grupy, lub rozchodzą się po kulisach, macając płótna, biorąc w rękę sznury, wsuwając głowę w budkę gazmajstra.
— Patrz pani... to gazetami z tyłu wylepione!...
— Jakie to brudne!...
— A co za powietrze!...
Kręcą nosami, dobywają chustki. Ta i owa wyjmuje z za pasa bukiecik fiołków i przykłada do nosa.
— Nie mogłabym być aktorką — woła jedna.