Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/168

Ta strona została skorygowana.



XI.

Powoli podniosła się kurtyna.
Na środku sceny, w ogrodzeniu sztachet zielonych, obramowanych ciemnym wałem lasu, po za którym zapadało ogniste, jak rozpalona kula słońce, stała Żabusia w białej sukni z rękami splecionemu na piersiach, gotowa do odlotu, jak gołąb mający rozwinąć swe skrzydła. Dokoła jej zaróżowionej, dziecięco niewinnej twarzyczki, jeżyła się korona z papilotów uwita, z złotych włosów pokręconych w drobne loki, jak aureola na świętym obrazku. Niedaleko niej, unieruchomiony Drzewiecki, wpatrywał się w nią, jak w tęczę, smukły i zgrabny, podmalowany silnie, z nalepionym drobnym puchem wąsów na wierzchniej wardze.
I gdy stali tak oboje dziewiczo niewinni w tych złotych blaskach światła, podczas gdy orkiestra grała zcicha poloneza, w sali przepełnionej publicznością, płynął szmer zachwytu.
— Co za Zosia... ideał... marzenie!... Zkąd wzięli to dziecko!... Ależ to wyśniona Zosia... a on? To uosobienie Tadeusza.
Kurtyna zapadła i trzykrotnie wznosiła się w górę.