Szli powoli jedno obok drugiego, niemając sobie prawie nic do powiedzenia.
Hohe nasunął kapelusz na czoło i podniósł kołnierz od palta. Helena, przeciwnie, poddawała rozpaloną twarz pod działanie wieczornego chłodu. Po pierwszej chwili przywitania, gdy mięka i pieszczotliwa dłoń Hohego objęła jej rękę, gorączka, pewność siebie, którą usiłowała podtrzymać się od chwili odebrania pierwszej jego kartki, opadła najzupełniej. Czuła się nieśmiałą i nie umiała znaleźć słów, aby przemówić do tego człowieka, który tak nagle wszedł w jej życie. Doznała tam, na scenie, podczas gdy zdejmowano ją z rusztowania, owego uderzenia piorunu, które w szmaty potrzaskało jej pancerz obojętności i szyderstwa. Niewielkie piwne źrenice Hohego zdziałały tę katastrofę, to zniszczenie samolubnej świątyni, w której do tej chwili żyła. I pozostała tak oszołomiona, nieprzytomna, nieroznamiętniona, lecz tak nagle zbolała cała, jakby ją przez rózgi przepędzono, rózgi, które chłostały jej ciało pospołu z duszą, z sercem, z całą jej istotą. Podała rękę Hohemu, dojrzawszy zdaleka pod kratami szpitala jego drobną postać. Stał, spokojnie otulony w palto i gdy ona nadeszła, uchylił kapelusza. Nie widziała uśmiechu, który okrążył jego usta, lecz uczuła ten uśmiech w głosie, w sposobie pieszczotliwym, z jakim wymówił pierwsze wyrazy.
— Witam moją prawdę!...
Uścisnął jej dłoń mięko i natychmiast iść zaczął, wiodąc ją ze sobą. Bawił ją banalną rozmową, na którą ona odpowiadała zdławionym głosem.
Wyszli teraz na ulicę Warecką i Hohe szedł wciąż pod murem z pochyloną głową.
Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/178
Ta strona została skorygowana.