— Co to takiego? — spytała.
— Wiersze!...
— E, żarty nie wiersze, sensu niema... Dawniej pisano inaczej. I tak pan Strumbski z racyi mego odjazdu do sąsiedniej wioski, napisał piękny wierszyk, zaczynający się od słów:
Za nic perty, bławaty,
Nie masz już Fortunaty.
To było jasne... i zgrabne! Ale to co czytasz!... Boże się zmiłuj!...
Usiłowała dalej robić frywolity, ale jakieś bielmo zakrywało jej oczy. Kaszlała, kurczyła się i czasem była tak zgarbiona, że siedząc, zdawała się być dziesięcioletnią dziewczynką.
Świeżawski wczytywał się w wiersze, które dość długim różańcem czerniły się na papierze:
I tańcząc walca, schodzisz do mogiły.
Wyrzekł dość głośno te słów kilka, Helena nie drgnęła nawet, siedząc przed toaletką. Zacięła teraz usta i coś nakształt uśmiechu zaczęło się nawijać po jej wargach, uśmiechu nacechowanego ironią, lecz powściąganego odcieniem przyzwoitej obłudy.
— Może chcesz, to ci przepiszę te wiersze — wyrzekła — sięgając po pudełko z pudrem.
Lecz on zaprotestował.
— Dziękuję ci schowam je drukowane!
Od kilku dni byli na stopie grzeczności. Dawne wymysły i sprzeczki ustąpiły nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Mówili do siebie teraz uprzejmie, z odcieniem pewnej ironii, nieprzekraczającej wszakże granic dobrego wychowania. Ton główny nadawała teraz Helena, która