schadzki coraz więcej spalona gorączką namiętności, oszalała od jego pocałunków, którymi obsypywał jej usta, szyję i ręce, powtarzając ciągle:
— Nie kuś mnie, kobieto!...
Ona wszakże nie kusiła go, ani spojrzeniem, ani gestem, ani słowem. W pobliżu jego stawała się manekinem, przyjmując to wszystko, co on jej z siebie dawał, czy moralnie, czy fizycznie, z rozkoszą i wdzięcznością najwyższą.
Helena zaczynała przejmować się nim zupełnie, podchwytywała, co on zdawał się w niej lubić, cenić i pielęgnowała to w sobie, rozwijając do potęgi. Hohe chciał i pragnął widzieć w niej istotę chorą, wycieńczoną, zużytą życiem i użyciem i Helena powoli bladła, chyliła się ku ziemi, jak brzoza płacząca, kaszlała i z wysiłkiem podnosiła powieki. I będąc tak silnie zakochaną, mając go ciągle przed sobą nawet w chwili rozłąki, zachowywała ten sam ton, chód, obejście istoty osłabionej, schorowanej, chwytając się to za głowę, to za serce, pokładając się lub wstając dla tej prostej przyczyny, iż ruchliwy jej temperament nie dozwalał jej długo pozostawać bezczynną. Kazała sobie zrobić kilka szlafroków i chodziła w nich ciągle, przeglądając się w lustrach.
Dawniej stukała głośno obcasami swych bucików i szeleściła jedwabiem spódnic. Teraz pozostał tylko szelest jedwabiu, gdyż Hohe lubił ten zbytkowny, według niego, szmer „strojnych szat“, lecz kroków jej na pasadzce słychać nie było. Szła tak, jak on, aksamitnie, obłudnie i często zjawiała się na progu, szumiąc tylko, jak fala, jak owe bohaterki Daudeta, Sydonie i inne wykwintne paryżanki, w których Hohe czerpał swe wzory
Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/207
Ta strona została skorygowana.