okiem spojrzałby na złączenie się tych dwojga ludzi. Jedno i drugie zaczynało okłamywać się wzajemnie, on, mistrz, ona uczennica, którą namiętność pojętną i chętną nad wyraz czyniła. Przywykli do tych ciemności, zaledwie rozjaśnionych od czasu do czasu blaskiem latarni, uczuli się nagle wysadzeni z siodła w jasno oświetlonej budzie, skleconej z czterech desek, ku której żydek przebrany we frak kelnera ich zaprowadził. Cicho, jak cienie, przemknęli się przez ogród, zaledwie rozjaśniony kilkoma naftowemi lampkami. Rozwinięte liście drzew szumiały nad ich głowami. Na lewo słabo oświetlone okna wielkiej restauracyjnej sali migały chińskimi cieniami leniwie włóczących się kelnerów. Przez parkan dolatywały wrzaskliwe tony trąby, która gotowała się do jakiegoś solowego popisu. W oddali pies jakiś wył bez przerwy!
Rozpaczliwie smutny był ten przybytek wesołości z budkami, poustawianemi dla przyjęcia kłamliwych par, łudzących się pozorem szczęścia.
Helena doznała przez mgnienie oka nadzwyczaj nieprzyjemnego uczucia wśród tych czterech ścian pustych, na widok tego szezląga, z którego sterczały sprężyny i kłaki włosienia. Kulawy stół, przykryty czerwonym obrusem, wypełniał prawie całe wnętrze „altany“.
Kelner postawił na nim świecę, osadzoną w lichtarz i osłoniętą szklanym kloszem.
— Państwo będą jedli? — zapytał — machając brudną serwetą.
Miał włosy rozdzielone na środku głowy, duży nos semicki, zajmujący większą część twarzy, wąskie usta i długą szyję w niepomiernie wygorsowanym kołnierzyku. Przypatrywał się Helenie z odcieniem bezczelnej ciekawości.
Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/220
Ta strona została skorygowana.