— Myślałem, że państwu nie spieszno, a tamci państwo chcą, żeby im cały stół z nakryciem przenieść do ogrodu!
— Nie, przedtem oblicz się, chcemy już powrócić do domu.
Kelner mruczał litanię cyfer, mazał, kreślił, wreszcie podał Hohemu brudny świstek papieru.
Hohe wyjął z kieszeni pieniądze, rzucił je na stół i zwrócił się ku Helenie:
— Czy ma pani woalkę?
— Mam!
— Niech ją pani włoży... chodźmy, zanim stół wyniosą...
Kelner porwał za świecę.
— Ja przez ogród poświecę...
— Głupiś! — szepnął Hohe, zdmuchając świecę, — wynoś się, znam drogę!
Wyszli oboje, jedno za drugiem, kryjąc rękami i odzieżą swe twarze. Trąba wrzeszczała walca, pies wył coraz przeraźliwiej, liście szumiały...
W środku ogrodu, pod dwoma latarniami stała grupa ludzi.
Kobiety ubrane jasno, okryte płaszczami, w dużych kapeluszach, występowały w tym cieniu, jak plamy białe, żółte, zielonawe. Jedna z nich miała na kapeluszu pęk wstążek ognistych i te mieniły się z daleka krwawą plamą. Kilku mężczyzn, przeważnie w jasnych paltach, dopełniało grupy. Pomiędzy nimi Świeżawski, z kapeluszem w ręku, przerastał wszytkich wzrostem i pańską postawą. Obok niego Hegiel zgarbiony, w cylindrze, z rudemi bakenbardami, opierał się o słup latarni. Wszyscy mówili głośno, jak ludzie niepotrzebujący się ukrywać i poddawali swe twarze pod żółte światło, płynące z poza szyb brudnych latarń ogrodowych.
Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/231
Ta strona została skorygowana.