Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/258

Ta strona została skorygowana.

siebie. Nagle nad uchem posłyszała głos słodki, który wstrząsnął nią całą.
— Kochamy się w sobie?...
Obejrzała się. Stał przed nią Hohe, wdzięcznie uśmiechnięty, w nowym, popielatym garniturze i białej kamizelce.
— Mam dobrą nowinę do zakomunikowania — wyrzekł półgłosem, oglądając się dokoła — wynająłem gniazdko, gdzie mogę zaprowadzić cię bezpiecznie i tam porozmawiamy spokojnie. Och!... Tylko porozmawiamy, za to ręczę...
Wymienił ulicę, numer i oznaczył adres. Do jutra, do ósmej. Czy dobrze?
Przechylał głowę, jak kanarek, proszący cukru. Mały słomiany kapelusik zsunął mu się na ucho, z pod jasnego ronda widać było dokoła oczów sieć zmarszczek.
Helena uśmiechała się, cała nagle spłoniona wobec tego niespodziewanego spotkania, po raz pierwszy widząc Hohego przy świetle dziennem.
Nagle zaszumiało dokoła. Kilka kobiet, rozmawiając głośno, przechodziło przez plac Teatralny, idąc prosto w kierunku Heleny i Hohego.
Jedna z nich ubraną była dziwacznie, zupełnie biało, w dużym pasterskim kapeluszu, na którym chwiał się pęk maków, habrów i złotych kłosów. Była tęga, doskonale zbudowana, silna brunetka o zadartym nosie i pełnych wargach. Idąc, kołysała się, jak kaczka i podciągała co chwila długie rękawiczki, które jej ciągle po za łokieć opadały.
Dwie jej towarzyszki, ubrane prawie jednakowo, ciemno, z otwartemi parasolkami z czarnych koronek, służyły jej niejako za ramy czarne i za tło, z którego wysuwała się jej biała postać o zwycięzkich kształtach dobrze rozwiniętej kobiety.