— Co ci to? — spytał Hohe, przyciągając ją ku sobie — milczysz, drżysz, jesteś chora?
Całować ją zaczął gorąco, namiętnie. Ukląkł przy szezlągu i rękę na jej czole położył.
— Pozwól, uzdrowię cię, chciałbym dotknięciem mej dłoni módz odegnać precz te brudne i złe myśli, któremi cię tacy Fajfrowie i Borni poili... Co to za szczęście, żeś mnie spotkała na swej drodze... Co to za szczęście...
Ona nie mówiła nic, tylko przez twarz jej pod blanszem przemykały się gorące płomienie. Ręka Hohego na jej czole ciążąca, piekła ją, jak rozpalone żelazo, śląc wrzące prądy wzdłuż krzyża i całego ciała. Zaszumiało dokoła, deszcz nagle zaczął bić o szyby. Helena coraz więcej traciła przytomność i świadomość swego istnienia.
Jak przez mgłę ujrzała twarz Hohego, który pochylony nad nią, szeptał!
— Czy chcesz, abym należał do ciebie?
— Chcę! — odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy w kilka godzin później schodziła po ciemku ze schodów, słysząc za sobą kroki Hohego, który przez ostrożność nie zapalił światła, miała to samo uczucie, jakie ją zgarniało, gdy schodziła ze schodów hipoteki w towarzystwie męża. Zdawało się jej, że ją ktoś okradł, oszukał i pozostawił bez dachu nad głową.