Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/277

Ta strona została skorygowana.

haftował swe rozpaczliwe teorye, zmartwychpowstał w jej pamięci. Cały dzień chodziła zamyślona, potrącając meble, lub opierając czoło o szyby. Wiedziała, że rzeczywiście stosunek jej z Hohem jest właśnie tem, pod co Schopenhauer ogólnie „miłość“ podciągnął, lecz nie lubiła widzieć takiej analizy czarno na białem, analizy, która prowadziła do wniosku, jakiego wyprzeć się nie mogła.
Wieczorem poszła na schadzkę z Hohem, ciągle w tym niewyraźnym i połowicznym nastroju.
Od progu już uczuła się porwaną w objęcia ukrytego (jak zwykle) w cieniu mężczyzny.
Lecz ona, nie poddając się pocałunkom, odsunęła się od niego i, patrząc mu bystro w oczy, zapytała:
— Czy kochasz mnie przynajmniej?
Hohe głowę żałośnie przekrzywił.
— Czyż mało ci dałem dowodów miłości?
Ona wciąż stała przed nim sztywna, z nerwowym wysiłkiem odpychając czepiające się jej ramion ręce dziennikarza.
— Czy to miłość, czy też Schopenhauerowski instynkt? — zapytała.
On spojrzał na nią zdziwiony.
— Heluś, co ty mówisz: Schopenhauer, instynkt — nie rozumiem o co ci chodzi?...
Ciągnął ją do pokoju, pełnego bożków, które błyszczały w półcieniu tajemniczym ognikiem, grającym w ich szklanych źrenicach.
Helena weszła za nim i nie zdejmując płaszcza i kapelusza, usiadła na szezlągu, opierając ramię o głowę węża. Był to jej ulubiony kąt, ulubiona poza. Przyzwyczaiła się do tej gadziny wysuwającej łeb z pomiędzy koronek i dżetów, zdobiących jej stanik.