wając swe miękie, kocie łapy wzdłuż jej obnażonych ramion.
Przyszła z zamiarem zerwania, ale obecnie zamiar ten znikł zupełnie z jej myśli Pragnęła tylko, aby Hohe jaknajprędzej wziął ją w swe objęcia. Zdawało się jej, że w jego ramionach znajdzie natychmiast uspokojenie.
Rzuciła więc na podłogę parasol, z którego lała się woda, a którego wypuścić z dłoni nie chciała, zaznaczając tem gotowość swą do odejścia i szybko poskoczywszy ku Hohemu, który najspokojniej stał, nie ruszając się z miejsca, zaczęła wołać, śmiejąc się i płacząc zarazem:
— Ach, ty niegodziwy!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W godzinę później siedzieli spokojnie na szezlągu, wyjadając z paczek cukierki i popijając wino. Hohe opowiadał Helenie o swym nowym antisemickim dramacie, który miał wzburzyć całą bogatą żydowszczyznę warszawską. Ona, uspokojona zupełnie, oparta o pierścienie drewnianego węża, patrzyła kolejno na owe bożki tajemnicze, uśmiechnięte, to znów szydersko wykrzywione i wsłuchując się w głos Hohego, starała się odtworzyć iluzyę domowej ciszy i spokoju. Za oknami wiatr łopotał jesienną szarugą i jak zbłąkany nietoperz bił o szyby, na które opuszczono ciężkie algierskie firanki. Lampa paliła się jasno, rzucając równy krąg na stół, zastawiony torebkami porozdzieranemi, z których wysypywały się cukierki i drobne ciasteczka.
Resztki wina złociły się na dnie kieliszków.
Helena wyciągnęła ku Hohemu ręce.
— Jacy my jesteśmy szczęśliwi we dwoje,