stronach ciała. Na głowie mały kapelusz z dwoma skrzydełkami dawał jej pozór dziewiczej Walkiryi, zbłąkanej na warszawskim bruku.
Gdy Helena weszła do pokoju, Rózia z bladej jak kreda, stała się nagle jak burak czerwoną.
— Żabusia klasnęła w ręce.
Znów spiekła raka! — wołała — co chwila czerwieni się, to znów blednie. Musi mieć panna Rózia nieczyste sumienie!...
Helena podała dziewczynce rękę i wszystkie trzy usiadły dokoła stołu. Żabusia natychmiast zabrała głos, opowiadając, w jaki sposób Rózia została powierzona jej opiece.
— Wyobraź sobie — prawiła — Rózia była na pensyi w Ostrej Woli od lat ośmiu. Była zupełnie zdrowa, tylko ciągle niedomagała. Kuła, kuła, ślęczała w tych książkach, jakby jej było tego rzeczywiście potrzeba... Ma piętnaście tysięcy rubli posagu, byt zabezpieczony, na guwernantkę nie pójdzie! Ale, gadaj, jak do muru... Panna póty ślęczała, aż dostała blednicy, anemii, neurastenii, czy, jak tam...
Teraz gada, że ją ciągle głowa i kark boli, że jest zmęczona, że spać nie może!... Bóg wie co!... Musieliśmy ją z pensyi odebrać, do doktora zaprowadzić, ten kazał brać tusz, nacieranie karku wodą kolońską, brom, czy jak go tam!...
Zatrzymała się, parsknęła śmiechem, poprawiła floczek nad czołem i dodała:
— Już ja ją wyleczę, niech tylko się rozflirtuje, wszystkie neurastenie znikną raz na zawsze. Flirt, flirt, przepadam za flirtem...
Obejrzała się dokoła.
— Nie masz cukierków?
— Nie, babcia Bednawska mi wszystkie zjadła!
Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/329
Ta strona została skorygowana.