zdrętwiałoby może... A tak w samotności... niema oklasku tłumu!... Och, ten egoizm!...
Helena za całą odpowiedź położyła mu znów rękę na czole. Przyzwyczaiła się szybko do jego sposobu mówienia i ona, która nigdy nie miała litości nad niczyjem cierpieniem, zaczęła odczuwać teraz każdy ból, który szarpał ciałem Siennickiego.
Milczeli znów długą chwilę.
Nad nimi powoli gromadziły się czarne chmury. Wiatr zerwał się i giął gałęzie, liście szumiały, wirując na ścieżkach. W Zakładzie słabe światełka biły z niektórych okien. W oddali słychać było przyciszony głos grzmotu.
Nagle Siennicki odezwał się powolnym, cichym głosem.
— Wie pani, widziałem ją dziś znowu!
Helenę mimowolny przebiegł dreszcz.
— A! — wyrzekła cicho.
— Tak, widziałem ją dokładnie. Leżała na wznak na trawniku, dokoła jej szyi srebrzył się warkocz. Oczy miała otwarte i wysadzone na wierzch, była cała sina w czarne plamy. Dokoła niej rosła rezeda i trochę bratków. Ona jedną rękę zanurzyła w kępę bratków, drugą trzymała na piersi. Padało na nią czerwone światło, fatalne widziadło!...
Helena skurczyła się i nogi podsunęła pod krzesło.
— Czy nigdy nic do pana nie mówi, gdy się tak we śnie zjawia? — spytała.
— Czasem, głos jej jest podobny do jęku wichru.
— Czy pamiętasz pan jej słowa?
— Tak, raz mi mówiła: cierpię; raz znów: jestem spokojna!...
Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/356
Ta strona została skorygowana.