Niedawno wstało słońce.
Od wschodu niebo było jeszcze całe różowe i tylko ku górze sklepienie całe zasnute było masą szarych chmur, szarych, o stalowych odcieniach.
Drzewa zmoczone nocną ulewą, całe srebrne od kropli deszczu świeciły się zdala tem srebrem ośnieżone.
Dachy domów błyszczały, obmyte potokiem wody, tu i ówdzie z rynny sączył się cienki strumyczek. Dziewki bose w podniesionych spódnicach biegały, klaszcząc po błocie olbrzymiemi stopami.
W zakładzie hydropatycznym powoli życie budzić się zaczynało. Okna otwierały się zwolna i coraz jakaś twarz żółta i od snu nabrzmiała ukazywała się na ciemnawem tle wśród okiennej ramy. Na część dachu płaską w formie tarasu wynosiła służba krzesła i fotele, ustawiała stoliki i podnóżki. Chłopka w czerwonej chustce na łysej prawie głowie stała na schodach ganku, trzymając w ręku olbrzymi dzban poziomek. Gospodyni zakładu, w czarnej sukni i perkalowym w kratkę kaftaniku,