I wszyscy byli podlegli pojawieniu się tej mary, która im sen z powiek płoszyła, mężatki o zbolałem łonie, dziewice blade i zgarbione, młodzi chłopcy pochmurni i pochyleni, jakby od uderzenia pięści, literaci i artyści o przekrwionych od płodzenia na termin dzieł sztuki mózgach, buchalterzy i kasyerzy od milionów cyfr drgających przed ich oczyma, szwaczki od szycia na maszynie, wszyscy ci, którzy, czy to umysłem, czy fizycznie pracują, cała ta falanga zdręczonych nadmierną pracą, wytwarzaną jedynie siłą nerwów, przed oczyma swemi dniem i nocą miała jedno i to samo widmo.
Widmo piekielne, potworne i smutne. Widmo gorsze od widma wścieklizny i straszniejsze od śmierci samej.
Widmo teoryą dziedziczności dowiedzione, nieuniknione, stające przed każdym hypokondrykiem, każdą histeryczką, jak pikieta śmiertelna, widmo — obłąkania!...
I histerya, hypokondrya, neurastenia, newralgia, dyspepsya, podagra, halucynacye, migreny, spazmy, epilepsya, pijaństwo — wszystkie te chłosty i plagi dziedziczne lub okolicznościami często wynikłemi z ustroju społecznego, często wskutek przepracowania myślowego ludzkości nabyte, owe wiedźmy o potwornych rózgach, chłoszczących najczęściej niewinne istoty, jak piekielna orkiestra, jak chór potępionych sił brutalnych i dzikich zataczały koło, grając palcami ze stali na harfach ciał ludzkich, ciał, co już jak szmaty biedne i wiekami nękane od żywiołów, od wody, od powietrza ratunku żebrały.
Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/367
Ta strona została skorygowana.