jej bladła i czerwieniała naprzemian. Miała prześliczne rysy i wielkie, podsiniałe oczy. Ubrana była w blado-zieloną, niezmiernie lekką suknię i olbrzymi kapelusz, okryty koronką.
Za nią szedł Boniecki, wysoki, siwawy, odziany byle jak i z troskliwością na młodą kobietę spoglądał.
— Zmęczyłaś się, Andziu? — zapytał — czy chcesz, ażebym ci podał ramię?
— Nie, tatku — odparła, nie odwracając się młoda kobieta — dziękuję, nie jestem wcale zmęczona!
— A chód twój niby widma, które sunie. Po nocnej rosie, w kaloszach iluzyi, zachichotał Szerkowski.
Zdjął z głowy swój pomięty kastorowy kapelusz i szedł tak z odkrytą łysiejącą czaszką, na której promienie zachodzącego słońca znaczyły się krwawym półsierpem.
Pani Andzia wzruszyła ramionami.
— Dlaczego: w kaloszach? — zapytała.
— Bo stąpasz tak cicho, iż rzekłbyś, jaka mara, albo inne licho, co przemknąć się stara, w promieniach miesiąca, jest bowiem cierpiąca na żołądek lub utratę wiary, gdyż te choroby obecnie są bardzo modne a modniejsze jeszcze leczenie się na dyspepsyę masażem, na niedowiarstwo zaś apoteozowaniem legendy!
— Nie mam ani dyspepsyi, ani nie straciłam wiary — odparła pani Anna.
— Wierzę, iż nie masz pani dyspepsyi — roześmiał się literat — trzeba mieć na to żołądek a pani powiewnością swoją doprowadziłaś ten organ do stanu zaniku, co zaś do wiary, nie mogłaś jej pani stracić, boś jej nigdy nie miała!
Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/369
Ta strona została skorygowana.