epilepsyi, newralgie, migreny, napady hipokondryi — wszystko to spływało razem z kaskadą srebra na te nędzne istoty, tak dumne i pyszne subtelnością uczuć swoich. Hydry zawieszone nad tym kątem ziemi a ściągnięte w ślad, jak stado szakali po za temi ciałami, dotkniętemi tajemniczą niemocą zdawały się szaleć ze zdwojoną wściekłością w chwili tryumfalnej apoteozy tej przeczystej kuli, na której legenda umieściła postać Dziewicy a która zabiera ostatnie tchnienie samobójców i ryk szalejącego za kratą waryata. Spokojny, biały, płynie księżyc, ciągnąc za sobą okrwawione ciała, pianą okrytych szaleńców, oświecając błękitnem, łagodnem światłem kołyszący się na gałęziach trup wisielca. I ku niemu, ku temu milczącemu bóstwu, które powraca bezustannie, zwracają się wyciągnięte rozpaczliwie ramiona histeryczek, targanych tajemniczą siłą swych niewidzialnych a istniejących chorób, ku niemu płyną jęki tych wszystkich, w których drżą nerwy, jak jęki psa, porzuconego na rozstajnych drogach. I na tych strunach starganych, zszarpanych, zbitych w węzły, zmoczone łzami, księżyc gra swą pieśń śmiertelną, przedhymn zgonu, symfonię agonii. I drży ta pieśń, żali się, woła, wybucha przekleństwem, zgrzyta pesymizmem, jęczy ironią dekadenta, szaleje pragnieniami mistycyzmu, często urywa się nagle albo śmiechem nagłego obłędu, albo charczeniem samobójcy...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Helena powoli podeszła ku oknu i usiadłszy na krawędzi, całą postacią o ramę się oparła.
Srebrne światło oblało kaskadę jej włosów, spadających dwoma strugami wzdłuż pobladłej pod pudrem twarzy i ramion, ledwo okrytych blado