Głos flecisty. Żaraż!...
Kilka dmuchnięć i znów wypływa z za kulis chór z „Księżniczki Trebizondy.“
Baronowa (wsłuchując się w ów głos, z zachwytem). Waluś, o!...
On mnie ocali.
— Waluś, Waluś, chodź tu, mój drogi aniele...
Następuje coup de theatre. Rozsuwają się firanki i środkiem wtacza się Nabuchodonozor, ubrany w koszulkę, obszytą małoruskim haftem, majtki w paski i wysokie węgierskie buciki. Sześcioletnia dziewczynka w przebraniu tem wygląda, jak małe dzieciątko. Na głowie ma krakuskę i włosy zawinięte w loki. Toczy się z powagą i trzyma w ręku flecik, który reżyser zatkał poprzednio chlebem. Dmucha jednak quand même i wydęte jej policzki, zaczerwienione od gorąca i wzruszenia, wyglądają zdaleka, jak olbrzymi pomidor. Idzie, kołysząc się jak mała tłusta kaczka i z pod olbrzymiej grzywy patrzy na matkę, która podskakuje na krześle, wołając.
— Nabuchodonozor, jak babcię kocham!...
Tymczasem na scenie, Sosnowiczówna rzuca się ku dziecku i, chwytając je w objęcia, zastawia się niem, jak tarczą.
Baronowa. Och, teraz już się nie boję twych kuszących słów, panie hrabio! Prosta piosenka tego dziecięcia więcej zdziałała, niż wszystkie twoje miłosne wyrazy. Napróżno przed oczy moje nasuwasz świetne obrazy życia, jakie stworzyć mi zamierzasz; nie, nie, wiem, jakie mam obowiązki. Wiem, że kobieta powinna często uczynić ofiarę ze swego serca i pozostać przy ognisku, które Bóg sam swą dłonią