Jesień zbliżyła się szybko.
Październik minął, jak cień w złotą mgłę spowity i listopad załopotał nad Warszawą na wzór zmokłego nietoperza, z którego skrzydeł płyną całe strugi wody.
Usposobienie Heleny nie zmieniło się wcale. Histerya jej rozwijała się szybko, egotyzm owładnął całą jej istotę. Wszędzie i zawsze swoje ja miała na pierwszym planie. Dręczyła babkę i sługi, dręczyła samą siebie nadmiarem analizy i udawanymi atakami, które powoli zaczynały teraz stawać się prawdziwymi i często Helena, udawszy omdlenie, nie mogła się zeń zbudzić tak łatwo, jak dawniej, gdyż ogarniał ją stan odrętwienia, zbliżający się po trosze do katalepsyi. Przyłączyła się obecnie jeszcze do jej cierpień bojaźń przestrzeni i często obchodziła dokoła mały placyk, aby nie być zmuszoną przejść przez opustoszałe miejsce. Pamięć jej słabła i często zatrzymywała się teraz na jednem miejscu, ściskając głowę w skroniach. Ubierała się byle jak, we flanelowe szlafroki, które wisiały na niej, jak na kiju. Od pewnego czasu nie siadała nigdy do stołu razem z mężem i kazała podawać